Z całą pewnością nie mogę narzekać na swój zakład pracy. Pomimo że zatrudniony w nim jestem od kwietnia bieżącego roku, dostałem tyle urlopu, że nie mam najmniejszego pojęcia, co z nim zrobić i dofinansowanie „wczasów pod gruszą” w kwocie przekraczającej wszelkie granice. Poza tą dobrego smaku, ma się rozumieć – kochanych pieniążków, tak samo jak namiętnych pocałunków, nigdy zbyt wiele.
Wróćmy nad jeziora
To moja szczera filozofia życiowa. Uważam, że nie istnieje piękniejszy rezerwat przyrody nad polskie Mazury, i o ile hen daleko mi do patrioty per se, tak zawsze pod niebiosa wychwalał będę liczne naturalne walory naszej zbolałej ojczyzny.
Na pomostach aż roiło się od zmarłych emerytów, których doczesne szczątki, w szarej pasji, wykonywały do znudzenia powtarzalne czynności, tj. od czasu do czasu budziły się do życia, aby przejść się na stołówkę albo też, sprowadzając szczery uśmiech na me harde zazwyczaj oblicze, wyciągały z wody kilkucentymetrową płotkę lub ukleję. Grunt to żyć pełnią życia!
Jednak pomimo faktu, że byłem zdecydowanie najmłodszym wczasowiczem, nie musiałem opędzać się od nachalnych zalotów żadnych stworzeń płci żeńskiej, poza komarami. A i te specjalnie nie dopisały.
Czyż nie warta grzechu ta skromna postać?
Odpinam łódkę z łańcucha, ładuję nań swój spinning i pudełko ze sztucznymi przynętami. Wtem, jak spod ziemi, przy kei wyrasta, materializuje się jakiś koleś z wielkimi czarnymi plamami tuż pod rękawami swojej koszulki w kolorze plastra opatrunkowego, która na zaszczytne miano „świeżej” nie zasłużyłaby nawet pośród pracowników doków portowych w Bombaju. W sandałach, które pamiętały jeszcze czasy Napoleona i z domowej roboty papierosem w dłoni, z którego dym wprawił mnie w stan nawracającego bronchitu, nawiązał jakże inteligentną konwersację:
– Płynie pan na szczupaki?
– Nie, na okonie.
Tak naprawdę, to płynąłem na sumy, tylko po drodze coś się spierdoliło.
Zachowałem również elementarne pozory kultury osobistej w mocno irytującej sytuacji, gdy podszedł do mnie jakiś gość z brodą i w swetrze, i wespół z żoną, utuczoną jak indyk na święto dziękczynienia, zaczął mnie starannie wypytywać, czy w jeziorze są ryby…
– Iby? A cio tio iby?
Jak przyszli, tak poszli, a raczej w te pędy rzucili się do ucieczki. Nie pomogły nawet gorączkowe przeprosiny (wąsatego) kierownika ośrodka, połączone z wyjaśnieniami, jakoby ryb było w bród, a tutejsze szczupaki i węgorze przechodziły do annałów wędkarstwa. Może i tak było, ale chyba jeszcze przed II Wojną Światową, bo ja, przez 10 bitych pobytów, nie trafiłem nic więcej ponad 60-centymetrowy okaz cętkowanego zębacza, okupiony taką pracą rąk (łódka+8 godzin spinningu), która swobodnie wystarczyłaby do zasilenia miasta Słupska w energię elektryczną przez okres dwóch lat. A, nie chwaląc się, swoim sprzętem zarzucam z odległości 30 metrów, precyzyjnie w sam środek 20-centymetrowej luki pomiędzy liśćmi kaczeńców czy innych grążeli. Umiejętność przydatna również w innych, nieco bardziej intymnych sferach życia.
Nie zabrakło melancholii
Doskonale zdaję sobie sprawę, że w obecnych czasach, czasach wszechobecnego grilla i piwka pod kiełbachę za 9zł/kg, dobie absurdalnie stylizowanych męskich fryzur, erze kiczowatych, czarno-farbowanych lasek, słusznie skądinąd, zwanych też „dupami”, czasach MTV (o ile, tak jak mnie, zamrożono cię w latach 1980.), popadanie w lekką nawet melancholię jest zjawiskiem równie niecodziennym, jak odkrycie żywego okazu diplodoka w Puszczy Kampinoskiej.
Ta nostalgia ma jednak swoje, bardzo głębokie źródła. To właśnie tam, przed czternastu laty, złowiłem pierwszego w życiu szczupaka, sms-em ze starego Ericssona T10 meldując o tym najlepszemu koledze, który w rok później przyjechał ze mną w to samo miejsce, i czynił tak jeszcze wielokrotnie. Tyle wspólnych wypadów, tyle ryb złowionych z jednej łódki, morze przelanego alkoholu i pole spalonego razem tytoniu o wielkości Belgii. I teraz, gdy siedzisz sobie na ławce przed domkiem, i myślisz, że ten człowiek, który jeszcze kilka lat temu, dumnie, pełen wielkich planów i jeszcze bardziej wzniosłych marzeń, przechadzał się ścieżką biegnącą nieopodal, a prowadzącą nad jezioro, gnije teraz w grobie, nachodzą cię różne ciekawe myśli. Na przykład – dlaczego go nie skremowano?
Ile jeszcze kobiet trafi mi się bliżej zapoznać, zanim znajdę Tę Jedyną? Jedną, dwieście? Co najlepsze, nie wiem, która opcja najbardziej mi odpowiada… nic nie wiem. Coraz bliższa jest mi głęboka sfera uczuciowa, przy nigdy niegasnącej erotycznej. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że trafić na klejnot odpowiadający moim preferencjom jest tożsame z szansą zrobienia zakupów w hipermarkecie za mniej niż 50 złotych, a gdy już takowy znajduję, nie współgrają sprawy doczesne, jakże ważne i dojmujące w tym fascynującym, ale trudnym i skomplikowanym świecie.
Chciałbym gnać za swą tęsknotą…
Za ideałami, za ciężkim do zgryzienia orzechem przeszłości, na której dokonany stan nie mamy już przecież żadnego wpływu. Za wolnością ściśle związaną z życiem daleko od miasta, w którym to duszę się i rzucam jak tygrys w cyrkowej klatce. Ale nie tędy droga, chociaż dom na wsi byłby swojego rodzaju ukoronowaniem ciekawego życia… bo już czas zacząć je realizować, dokładnie takie, jakie sobie wymarzyłeś… dobry czas.