Jako permanentnie zmotoryzowany, na stacjach benzynowych goszczę dość często. Nie robię wielu kilometrów, bo już 10 tysięcy rocznie jest w moim przypadku wynikiem, na miarę odkrycia polonu i radu, ale spalam dużo. Gazu, bo jeżdżę na tym paliwie i uważam je za największe dobrodziejstwo, jakie współczesny, brutalny kapitalizm udostępnił świadomym konsumentom, aby w prosty i niewymuszony niczym sposób mogli oszczędzić trochę grosza. Spalam dużo, bo pokonuję głównie krótkie odcinki, na dodatek w ruchu miejskim, a i ciężkość mojej, zgrabnej skądinąd, nogi przechodzi już powoli do kanonów urban legends.
Jakaś (fajna nawet) laska zaraz powie:
Buster, a ja mam diesla, który pali mało.
A ja odpowiem jak z rękawa, wytryskiem słów niczym z czarodziejskiej różdżki wprawnego magika:
Skarbie, diesel śmierdzi, to po pierwsze. Każdy diesel śmierdzi, a tutaj bardzo ceni się ładne zapachy; benzyna, mmm… jakże ona cudownie pachnie. Gaz również ma upajający zapach. No nie mówcie, że nie odkręcacie czasem kurka w kuchence, aby się nawdychać…?
Po drugie, posiadając samochód z silnikiem benzynowym pozostaję względnie spokojny, ryzyko wystąpienia nagłych i poważnych awarii pozostawiając dumnym – do czasu – właścicielom kopcących diesli.
Po trzecie, koszt przejechania 100 km w mieście stołecznym wynosi mnie mniej niż 25zł. To o co najmniej 8zł taniej, niż za przyjemność wożenia swojego tyłka płaci posiadacz ropniaka.
Mogę tak w nieskończoność.
Ach, Buster, bo moim dieslem łatwo wyprzedza się w trasie.
Moją dwulitrową benzyną również, a nie zostawiam przy tym za sobą chmury sadzy, przy której gęstości i czerni dym z pieców opalanych odpadami komunalnymi i deskami z lakierowanych mebli mógłby robić za aerozol do inhalacji tlenowej dla pacjentów w terminalnym stadium choroby nowotworowej płuc.
Nie o tym jednak miałem dzisiaj mówić
Jak już wiecie, podjechałem na stację benzynową zatankować gaz. Obsłużyłem się sam, co wcale często mi się zdarza, zwłaszcza gdy pod bokiem (pode mną, na mnie, etc.) nie ma akurat żadnej atrakcyjnej kobiety i udałem się do przybytku sygnowanego muszlą (nie klozetową, Shell to był), aby zapłacić te niebagatelne 42 złote za 250 przejechanych kilometrów. Po cichu liczyłem, że za kasą będzie akurat obecna moja ulubiona pani Kasia, przyjemna dla oka i ucha czterdziestolatka, z którą na ogół ucinam sobie miłą pogawędkę. Na kawę jeszcze nie zapraszałem, ale noc wszak jest młoda.
Nie było pani Kasi…
Był za to jakiś facet. Nie, nie wyglądał jak typowy pracownik stacji benzynowej, tzn. nie przypominał wymoczonego godzinami i wyssanego przez ukleje „białego robaka wędkarskiego”. Jego przedramiona nie przypominały pałeczek do chińszczyzny, a ogólna aura nie emanowała przekazem: „znowu w życiu mi nie wyszło, zabijcie mnie”. Facet miał dobrze po trzydziestce, prawdopodobnie wiele kobiet określiłoby go mianem przystojnego i atrakcyjnego, umięśniony, z doskonale utrzymanym zarostem. To jedynie obserwacje poboczne, bo moją uwagę przykuła jednak przede wszystkim inteligentna, kwadratowa twarz; twarz człowieka, który zaprojektuje Ci wymarzony taras i ogród, sam wykona robotę, i jeszcze, o ile jesteś kobietą, dogodzi pod przepastnym baldachimem.
– Może płyn do spryskiwaczy?
– Nie, dziękuję.
– Zaproponuję ciasteczko, dwie sztuki w cenie 4zł…
– Dziękuję uprzejmie.
– Może hot-doga max?
– Wie pan, nie muszę suplementować się niczym podobnym…
Chyba nie zrozumiał licho zakamuflowanego sarkazmu.
– Polecam.
– Jednak podziękuję.
Nie wiem, co skłoniło tego gościa do podjęcia pracy w tym zakładzie, chwycenia się gehenny, wykonywanej świątek-piątek czy niedziela, według raniących duszę inteligenta, żenujących sloganów i standardów… ja bym się zabił jeszcze przed pierwszym dyżurem. Trudna sytuacja rodzinna, problemy wszelkiej innej maści, czy też zwykła życiowa nieudolność? Może kiedyś zapytam, ale sami rozumiecie – głupio tak.
Ewidentny problem jest taki, i występuje on już nieomal w każdej dziedzinie naszego życia, że chcąc dokonać konkretnego, celowanego zakupu, musisz oganiać się od natrętnych propozycji i ofert, jak krowa ogonem od wściekłych much. A będzie tylko coraz gorzej, bo marketing nie zna wszak pojęcia „skrupuły” i raczej go się już nie nauczy. Każda taka sytuacja skłania mnie do refleksji, jak bardzo szczęśliwym człowiekiem jestem, mogąc mieć na to wszystko wywalone. Czy Ty też?