Pamiętacie Czesława? Któż ze stałych czytelników mógłby (śmiałby) go nie pamiętać?
Czesław, mój dawny druh, od kiedy tylko wypełzł z ciemnych otchłani mrocznego jeziora, zyskując w miarę pełnowartościowy komplet kończyn kroczno-grzebnych oraz płuca na miejsce skrzeli, czyli począwszy od czasów liceum, wyróżniał się zawsze spośród tłumu. A ponieważ spomiędzy mas ja również wybijam się nad wyraz wyraźnie, chociaż bynajmniej nie wzrostem, i wcale niekoniecznie in plus, magnetyzmem kosmicznym i zwykłą ludzką siłą rzeczy musieliśmy zostać z Czesławem przyjaciółmi. Warto przy okazji wspomnieć, że to zabawne imię jest jedynie pseudonimem literackim, bo tak naprawdę mojemu dawnemu koledze na chrzcie dano Dezyderiusz. To oczywiście również nieprawda. Prawdą jest jedynie fakt, że Czesław był i istniał w rzeczywistości, dopóki oczywiście nie stał się tytułową świnią. Ale może po kolei.
AD 2015, lipiec
Rozmawiamy sobie z Czesławem, jakby nigdy nic, na Facebooku. On na swojej wsi, zabunkrowany jak sam skurwysyn Jaruzel w wielkich okularach, podczas trzydziestej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego, ja w swoim niezobowiązującym kawalerskim lokum, podkręcam zespół KISS w głośnikach i odpalam kolejnego papierosa. Jeden chuj wie, którego już z kolei tego pięknego dnia. Uroki niefrasobliwości? Raczej zwykła głupota. Prowadzimy luźną gadkę o daniach kuchni pseudo-orientalnej, tak ochoczo serwowanych przez naszych żółtych przyjaciół: pana Lee oraz mistrza Chang Poo. Wesoło uzgadnialiśmy, jakie to potrawy zamówimy sobie podczas kolejnego meetingu, który nastąpi w bliżej nieokreślonej przyszłości, tzn. przy możliwościach translokacyjnych Czesława w ciągu najbliższych dwóch miesięcy – ja obstawiałem środek września. Ale września 2015, do kurwy nędzy…
Około godziny 22 (noc jest zawsze młoda, póki my żyjemy) Czesław zakomunikował radośnie, że idzie zrobić sobie kanapki.
I tak robi te kanapki aż do dzisiaj, w mordę jebany…
Na ile wszyscy znamy Czesława, takie nieusprawiedliwione zniknięcia, ucieczki i inne, tym podobne zboczenia braliśmy zawsze na miękko. Ot, poszedł w pizdu, ale kiedyś w końcu wróci. Bo przecież zawsze wraca. Może z piórami jak u szamana Apaczów, może z klejnotami odgryzionymi przez tajską trans tancerkę go-go, albo też jako nowy król pornobiznesu. Wszak jedno drugiego nie wyklucza.
Być może zaskoczy nas nowym stylem w ubiorze bądź perfumiarstwie, ukazując trendy o jakich nie śniło się nawet najstarszym góralom ani samemu Lagerfeldowi, z psem o absurdalnym wyglądzie ledwie łebkiem wystającym z jego wiecznie studenckiej, semi-homoseksualnej torby. Ale wróci, pierdolony.
Niestety, tym razem nie wrócił…
W kilka dni od naszej ostatniej rozmowy złożyłem mu serdeczne życzenia urodzinowe – smsem, bo do Czesława dodzwonić się zawsze było niepodobna. Nie był to żaden cholerny wierszyk czy inne sranie w banie. Busterowe życzenia, prosto z samych i najgłębszych czeluści duszy.
I ja się dziwię, że gość zerwał ze mną wszelkie kontakty?!
Nic podobnego! Na tyle, na ile pozwala mi jakoś tam niezgorzej chyba rozwinięta wrażliwość emocjonalna, z całą mocą twierdzę, że nie uchybiłem Czesławowi ani na jotę, ni to czynem, ni słowem. A w odpowiedzi ni dziękuję, ni spierdalaj. Natomiast przyrodzone poczucie godności osobistej nie pozwoliło mi na kolejne, żenujące próby kontaktu.
Ktoś mógłby wysnuć hipotezę, że może Czesław wącha kwiatki od spodu, stanowi karmę dla czerwi, tudzież ubogaca naszą matkę – ziemię, w próchnicę, a ja tu się w najlepsze pastwię nad obsychającymi już z lekka zwłokami kostropatego nieboraka. Nic z tych rzeczy, a fakt, że w ciągu ostatnich lat z mojego otoczenia na łono Abrahama odeszła większość znajomych niczego jeszcze nie dowodzi! Bo przyjaciół, proszę Pani, to ja mam na cmentarzu? Owszem, coś w tym jest, ale… Czesław był jakiś czas temu widziany w banku PKO, BP zresztą. W najbardziej emeryckim banku w naszym kraju, bo gdzieżby indziej mój pradawny kolega mógł trzymać swoje wątłe oszczędności? Najlepsze, że on nie wie, że go widziałem, ale teraz się dowie, bo przecież to przeczyta, oczywista. Mam nieodparte wrażenie, że wszyscy to czytają, i to już w momencie, gdy piszę te słowa. Chyba pora zmienić leki.
A tymczasem, zakupiłem taką oto książeczkę:
To na prezent; nie pytajcie, dla kogo.