Nigdy jeszcze nie robiłem tego rodzaju podsumowań, a to przede wszystkim dlatego, że moje życie, bardziej niż układankę tetris, zdaje się przypominać dzieła Jacksona Pollocka. Jako 20-latek uchodziłem za osobę bardzo poukładaną, zawsze postępującą w miarę rozważnie i metodycznie (cóż za nudziarstwo!), teraz zaś, gdy leniwie dobiegam trzydziestki, coraz częściej postrzegam siebie jako (przystojnego) gościa, który, nie wiadomo kiedy, wziął ślub z niefrasobliwością i zaczyna na dodatek marzyć o życiu w stylu rock’n’roll-a. Wszelkimi harmonogramami zwyczajnie się brzydzę, uważając je za odpowiednik włochatej brodawki na lekko zadartym nosie pięknej modelki, która w tym przypadku symbolizuje czas. Wyznaczam sobie mnóstwo celów i żadnych deadline’ów, nie rozliczam się z sukcesów ani z porażek, coś mi wychodzi albo i nie; biorę to na miękko, jeśli tylko pominąć skład pustych opakowań po Prozacu pod moim łóżkiem. Tośmy się pośmiali (chyba pochlebiam sobie), przejdźmy więc do rzeczy.
Nietypowo, bo tylko dziewięć (a i to niepełnych) miesięcy:
- Sylwestra spędziłem w towarzystwie Pań Wyborowej i Żołądkowej, Słodkiej – dobrego gustu w kategorii doboru partnerek z całą pewnością odmówić mi nie można. Czesław, Pokój Jego Ciału (na duszę już za późno), jak zawsze miał wyjebane, tj. począwszy od połowy grudnia nie odbierał nawet wiadomości mailowych. Z miesiąca stycznia najmocniej zapadła mi w pamięć codzienna pielęgnacja osoby tak straszliwie chorej i cierpiącej, że bardziej na miejscu były tutaj modlitwy o szybką śmierć niż o niemożliwe przecież wyzdrowienie.
- W lutym pożegnałem Babcię, po czym wyjechałem wypocząć na Majorkę. Znaczy się, w okolice Siedlec, ale full-service był. No prawie…
- Nie mam zielonego pojęcia, co robiłem w marcu. Aaa, okej – pamięć wraca: rozpocząłem remont kawalerki, który, dzięki mojej (nie)udolności, trwa do dzisiaj. W zasadzie to właśnie dobiegł końca, a jego efekty przerosły wszelkie oczekiwania, ale i tak nie mogę nikomu z czystym sumieniem polecić swoich usług. No, chyba że jesteś gotowa mierzyć postępy prac w geologicznej skali czasu.
- Kwiecień był miesiącem spod znaku dwóch pałek. Nie, nie zmieniłem orientacji ani też nic dodatkowego mi nie wyrosło (chyba), wzbogaciłem się za to w zestaw perkusyjny, co z kolei poskutkowało wystąpieniem dwóch faz, kolejno: a) fazy euforii b) fazy zniechęcenia. Już wyjaśniam. Z wypiekami na twarzy, niczym pięcioletnie dziecko przed wigilią, czekasz na kuriera dzierżącego wymarzoną przesyłkę. Korzystając z pozostałych resztek przyrodzonych umiejętności inżynierskich, składasz cały zestaw w czasie poniżej jednej godziny, zaprzeczając tym samym prawdom objawionym w punkcie 3 niniejszego tekstu. Składasz i zaczynasz grać, to znaczy walić bez kompletnie żadnego ładu i składu w przypadkowo wybrane instrumenty, sztuk osiem. Uświadamiasz sobie, człowieku, jak słaby jesteś. Z przerażeniem zaczynasz dostrzegać, ile pracy przed tobą i zwyczajnie, po ludzku, zniechęcasz się. Temat rozwinę w osobnym poście, i nie będzie to Wielki Post. Wiedzcie, że zapał na dobre powrócił.
- Maj pominę – to zbyt krótki miesiąc, aby poświęcać mu osobny podpunkt.
- W czerwcu zapragnąłem zrzucić kilka kilogramów. Wydałem więc fortunę na indywidualne programy treningowo-dietetyczne i mądre książki, aby w chwilę potem stwierdzić, że oni wszyscy się mylą i dorabiają niepotrzebną ideologię do prostego wniosku: „ogranicz spożycie cheesburgerów i chipsów” oraz „obfita kolacja o drugiej w nocy to wcale nie taki najlepszy pomysł”. W efekcie schudłem dziewięć funtów, aby…
- W lipcu z nawiązką uzupełnić pominięte kilokalorie, o czym radośnie zameldowała waga osobowa z IKEI. Pieprzeni Szwedzi, zawsze muszą być tacy akuratni – najpierw Volvo, potem mój brzuch, a może raczej – nawiązując do zamiłowań perkusyjnych – bęben. No dobra, wystąpiły w tym miesiącu pewne perypetie natury sercowej, i żaden kardiolog pomóc tutaj nie mógł. Wszystko jednak na dobre wyszło, bo…
- Sierpień przyniósł całą feerię miłych i budujących doznań. O ile dodzwonić się do mnie było do tej pory niepodobnym, bo po prostu olewałem temat, tak teraz telefon stale pozostawał rozgrzany do czerwoności, momentami aż do białości, i nie miało to nic wspólnego z wszechobecnym, piekielnym upałem. Były ciekawe wyjazdy, dużo wody, również tej ognistej, a gdy człowiek szczęśliwy, kac nie występuje.
- We wrześniu zrobiłem dziecko kobiecie, która – według całej wiedzy współczesnej medycyny – dzieci mieć nie może. Oczywiście jest to rodzaj satyry, ale nawet sama myśl, że podobna sytuacja mogłaby zaistnieć w rzeczywistości, sprawia, że powierzchnię mojego prężnego ciała natychmiast zaczyna pokrywać gęsia skórka, szatynowe włosy w oczach przerastają pierwsze pasma siwizny, zaś nieodmiennie przeciążony biologiczny komputer podświadomie planuje emigrację do jednego z krajów, niemających podpisanej z naszym umowy o ekstradycję.